Duża dawka fikcyjnego melodramatu w istnym stylu Pearl Harbor

czwartek, 21 września 2017

00.


2016 rok.
Bełchatów.


Odwracasz się do niego plecami.
Słyszysz, jak twój mąż płacze.
Pierwszy raz od jedenastu lat.
Pierwszy raz od pogrzebu twojego brata słyszysz, jak Michał Winiarski płacze. Zdławiając dźwięk, ściśniętą pięścią, wepchaną pomiędzy rozdziawione, spierzchnięte usta. Zaciska mocno powieki, aby ukryć zaczerwienione oczy i zamglone, błękitne tęczówki. Tęczówki, w których niegdyś zatopiłaś cały swój rozsądek, którym przysięgałaś przed Bogiem. Tęczówki w których zgasł żarł, w których nie widzisz już siebie ani tego uczucia, które was połączyło.
Umierasz powoli, kawałek po kawałku, pomiędzy drżącym wdechem, a kurczliwym ściśnięciem prześcieradła w spoconej dłoni. Umierasz, bo znowu kochacie się bez uczucia, bez tęsknej pasji, zadziornej iskry, zupełnie na chłodno. Myślisz tylko o tym, aby twoją komórkę jajową zapłodnił jego plemnik. Twoją głowę zaprząta tylko płonne życzenie, aby tym razem się udało. Tracisz go centymetr po centymetrze, za każdym razem, kiedy zmęczonym, zamaszystym ruchem przeciera twarz, albo kiedy przewraca niecierpliwie oczami, wzdychając przy tym zbyt ostentacyjnie. Tracisz go, kiedy cień waszych ciał na ścianie nie łączy się w żarliwym, spalającym płomieniu, nie plącze swoich płonących języków, kiedy pościel wcale nie pachnie ogniem waszych ciał. Pocierasz dłonią zaczerwienienie na policzku od jego, drażniącego, ciemnego zarostu.
Czujesz chłód metalowej obrączki na serdecznym palcu.
Obrączki, której on nie nosi.




Podejście trzecie.
Cześć wszystkim, jeśli ktoś będzie.