2016 rok.
Bełchatów.
Odwracasz
się do niego plecami.
Słyszysz,
jak twój mąż płacze.
Pierwszy raz
od jedenastu lat.
Pierwszy raz
od pogrzebu twojego brata słyszysz, jak Michał Winiarski płacze. Zdławiając
dźwięk, ściśniętą pięścią, wepchaną pomiędzy rozdziawione, spierzchnięte usta.
Zaciska mocno powieki, aby ukryć zaczerwienione oczy i zamglone, błękitne
tęczówki. Tęczówki, w których niegdyś zatopiłaś cały swój rozsądek, którym przysięgałaś
przed Bogiem. Tęczówki w których zgasł żarł, w których nie widzisz już siebie
ani tego uczucia, które was połączyło.
Umierasz
powoli, kawałek po kawałku, pomiędzy drżącym wdechem, a kurczliwym ściśnięciem
prześcieradła w spoconej dłoni. Umierasz, bo znowu kochacie się bez uczucia,
bez tęsknej pasji, zadziornej iskry, zupełnie na chłodno. Myślisz tylko o tym,
aby twoją komórkę jajową zapłodnił jego plemnik. Twoją głowę zaprząta tylko
płonne życzenie, aby tym razem się udało. Tracisz go centymetr po centymetrze,
za każdym razem, kiedy zmęczonym, zamaszystym ruchem przeciera twarz, albo
kiedy przewraca niecierpliwie oczami, wzdychając przy tym zbyt ostentacyjnie. Tracisz
go, kiedy cień waszych ciał na ścianie nie łączy się w żarliwym, spalającym płomieniu,
nie plącze swoich płonących języków, kiedy pościel wcale nie pachnie ogniem
waszych ciał. Pocierasz
dłonią zaczerwienienie na policzku od jego, drażniącego, ciemnego zarostu.
Czujesz
chłód metalowej obrączki na serdecznym palcu.
Obrączki,
której on nie nosi.
Podejście trzecie.
Cześć wszystkim, jeśli ktoś będzie.