Jeszcze
przed chwilą subtelnie, z wprost drżącymi, grzesznymi obuszkami obrysowywała
kontury jego okrągłej twarzy. Uczyła się go na pamięć swoimi niecierpliwymi
palcami, w każdej ulotnej jak ta chwili, tak zachłannie, niemal rozpaczliwie,
by potem, kiedy znowu zniknie, móc uformować poduszkę na jego kształt. Teraz lustruje
go lubieżnym wzrokiem, spod przymrużonych oczu, przygryzając przy tym rozkosznie
dolną wargę. Uważnie obserwuje jak zapina rzucone w pośpiechu na lampę jeansy i
nerwowo rozgląda się za swoją flanelowa koszulą w kratę. Za chwile stąd
wyjdzie, zostawi po sobie niedopitą, zimną kawę w jego turkusowym kubku,
przelotny pocałunek na jej wciąż spragnionych ustach i swój cytrusowy zapach
perfum, choć nawet długo po tym wciąż będzie czuła jego obecność. W jej mózgu
wytworzy się deficyt związany z jego pachnącą w każdym kącie nieobecnością. I
będzie odliczała dni, godziny, minuty i sekundy do ponownych ulotnych
kilkudziesięciu minut pustych, frywolnych rozkoszy wstrząsających jej
delikatnym, śniadym ciałem. Być może nie zasługuje na więcej, niż wyznaczone
jej miejsce pomiędzy jego meczami, treningami i modlącą się o brzemienność
żoną. Przecież ma go w poniedziałek między dziesiątą piętnaście a dwunastą, w
środy co dwa tygodnie po siedemnastej i w czwartki chwilę przed piętnastą. W
swoim łóżku, na blacie w kuchni, na kanapie w salonie, pod prysznicem i na
komodzie kupionej z antyków na rogu. Choć tak naprawdę nie ma go wcale. Ani na
chwile. Ani na zawołanie. Ani na poczekanie.
Pociągała
go, jak każdego innego mężczyznę, którego mijała codziennie na ulicy. Urzekła
swoją delikatnością, a jednocześnie lwi pazurem, eterycznymi ruchami, ale
świadomymi swoich atutów, dobrym sercem i niezależnością, długimi, zgrabnymi
nogami i brakiem wygórowanych oczekiwań. Przy niej poczuł, że żyje, że znowu
może odetchnąć pełną piersią, że życie nie kończy się na rutynie,
przyzwyczajeniu i porannych roszczeniach. Pobudziła go do życia, dodała tej
iskry, wznieciła płomień, który w nim gasł i z uporem podtrzymywała, aby wciąż
się tlił.
Tyle, że ona
nie chce być dłużej tym grzechem, który on woli z siebie zmyć. Chce wyjść z nim
do kina na komedie, spacerować wieczorem po rynku w uścisku jego dłoni, przyjść
na mecz w koszulce z jego nazwiskiem na plecach i móc powiedzieć całemu światu,
jak bardzo jest z niego dumna.
A on bał
się, że któregoś dnia, kiedy będzie czekał na nią na klatce schodowej, ona
wejdzie pod drzwi swojego mieszkania, ubrana w granatowy płaszczyk, pod rękę z
kimś, kto będzie mógł ofiarować i dać więcej aniżeli od jest do tego zdolny,
trwając w tym schematycznym przedsionku pomiędzy mężczyznę zobowiązanego
przysięgą małżeńską, a pragnącym dzielić rozkosz z młodszą, uroczą kochanką.
- Jesteś
cudowna – mruczy rozkosznie wprost do jej ściśniętych warg, do których pochyla
się, aby złożyć pożegnalny pocałunek.
- Tak już
będzie zawsze? – zrezygnowany głos brunetki owiniętej satynową pościelą, przerywa
utkaną z nagrzanego namiętnością powietrza ciszę -Będziesz wpadał w wolnych
chwilach i wymykał się jak złodziej? Powiesz jej kiedyś? – łypie na niego z
wypełniającą niepewnością, strachem rozszerzającym źrenice i krępującym jego
dotąd płynne ruchy.
- Inga –
jęczy przeciągle, pocierając swoją zmęczoną twarz pokrytą niedbałym,
kilkudniowym zarostem - Przecież wiesz, że teraz jeszcze nie mogę.
Wzdycha
bezsilnie, przysiadając na skraju łóżka i mozolnie, lecz pewnie sunie wierzchem
dłoni po jej wewnętrznej stronie ud.
- To kiedy?
– mruży oczy - Jak spodoba ci się bycie tatusiem? – podciąga nogi pod brodę i
pyta z powątpiewaniem, unosząc brwi - Dusisz się w tym małżeństwie, ona cię
niedługo wyniszczy, Michał dobrze o tym wiesz.
- Inga…
- Proszę,
nie oszukuj się.
- Nie mów
tak o Oliwii – przymyka powieki i dotyka jej dłoni desperacko zawieszonych na
jego karku, po czym ostrożnie je ściąga i zamyka w mocnym uścisku dłoni - Nigdy
więcej, dobrze?
Wpatruje się
w nią swoimi przenikliwymi, cholernie niebieskimi tęczówkami, pod dotykiem
których zatapia w nich cały swój rozsądek i choć z wymalowanym w źrenicach
zawodem, powoli po chwili frapującej ciszy, skina posłusznie głową. Przytakuje
na bycie tą drugą, pożądać z daleka, kochać w ukryciu, mimowolnie zgadza się
wypełniać puste przestrzenie życia Michała Winiarskiego z całą swoją przepływająca
przed żyły, palącą przez skórę miłością.
Wraca do
domu, zrzucając bezsilnie torbę treningową z ramienia, na którego ból ostatnio
co raz częściej się uskarżał. Zawsze się tego obawiał, podświadomie mniej lub
bardziej, bał się wracania do przepełnionego tęsknymi wspomnieniami głuchego
domu, odartego z ciepła, wypłowiałego z miłości, do zimnych ścian i
wykafelkowanych podłóg. Bał się tego wszystkiego później. Tej obojętności.
Traktowania partnera, jak stary mebel, który po prostu jest i z którym nie
trzeba rozmawiać, bo przecież nic nowego nie powie. Bał się tego życia obok
siebie i rzucania raz w tygodniu słowa kocham z przyzwyczajenia, obszytego
niewidzialną nutą niepewności.
Dziś
wszędzie panował ład i porządek, tak dawno niewidziany w zaniedbanym domu przez
melancholię Oliwi. Jego skarpetki były sparowane i poskładane w szafie, wyprane
i wyprasowane koszule poukładane były kolorystycznie, a ulubione płyty otarte z
zaległego kurzu. Esencja intensywnej woni dobiegająca z kuchni do jego nozdrzy
pobudziła skręcający się żołądek. Przełknął głośno ślinę, kiedy dostrzegł
wychodzącą prze próg sylwetkę swojej żony, trzymającej w dłoni przez kuchenną
rękawicę szklany półmisek. Krótka, czarna opinająca sukienka uwydatniała jej
zgrabne kształty, lekki makijaż podkreślał delikatną urodę, a włosy opadały
kaskadą na wycięte plecy, kuszące brakiem zapięcia od haftowanego stanika.
- Oli –
wychrypiał z rozbieganymi z zachwytu iskrzącymi, niebieskimi tęczówkami
lustrującymi jej zgrabne nogi w wysokiej szpilce.
- Już jesteś
– ściągnęła delikatnie brwi z niepokojem – Nie szkodzi, zrobiłam kolację,
wszystko jest już gotowe – spojrzała na trzymaną przez siebie zawartość –
Żeberka w miodzie, twoje ulubione.
Posłała mu
swój eteryczny uśmiech, a jej oczy roześmiały się równomiernie. Dawno jej
takiej nie widział. Tęsknił za taką Oliwią. Cholernie mocno.
- W końcu
jesteś, Oliwka – nasączył werbalną pasją swój szept – Długo cię nie było.
To zazwyczaj
tak się zaczyna, spotykasz kogoś, kogo widzisz być może nie pierwszy raz, ale
dostrzegasz go po raz pierwszy, jakbyś właśnie go rozpoznała. Choć czujesz,
jakbyś bardzo dobrze go znała, odkrywasz nowe, całkowicie nieznane elementy,
pasujące do twoich pustych miejsc. Ja tak miałam. Już kiedy zobaczyłam go kątem
oka pod kościołem w ten duszny, lipcowy dzień, kiedy przecierał spocone czoło i
poprawiał swój krawat przy idealnie skrojonym na jego sylwetkę garniturze. I te
oczy, które zerknęły na mnie wymownie, kiedy składał życzenia nowożeńcom, a ja
stojąc za bratem odbierałam wciskane przez gości ślubne prezenty. Intensywne niebieskie
tęczówki, które przeszyły na wskroś moją bezbronną duszę i poruszyły w mnie
coś, o istnieniu czego nie miałam pojęcia. Pierwszy taniec na weselnej zabawie,
który mi skradł na długo zapadł w mojej pamięci. Czułam się jak dryfujący
statek, który właśnie dobił do portu. Gdyby nie trzymał mnie tak mocno i pewnie
w swoich ramionach z pewnością upadłabym mu do stóp. Mogłabym przysiąc, że
nigdy wcześniej go nie spotkałam, jednak on uświadamiał mi, jak wiele razy
przeszłam obok niego obojętnie. Kiedy mimowolnie zasnęłam na treningu swojego
brata, kiedy odwoziłam Arka z niejednej zakrapianej imprezy ze sowimi kompanami
z boiska, czy nawet wczoraj na wieczorze kawalerskim, na który dowoziłam
alkohol. Wszystko co było kiedyś, co definiowało moje życie, przestało mieć znaczenie,
z każdym jego słowem pętającym moje nieposłusznie bijące wprost do niego serce.
Pierwszy pocałunek pod salą, z zarzuconą
jego marynarką na nagich i odkrytych ramionach, z resztkami alkoholu na ustach.
Świat wirował, jak na filmach, kolana uginały się tak, że można było umrzeć z
kwiatem na ustach, jak w książkach, unosiłam się magią magicznej miłości. Miałam
tak. Ponoć to zdarza się tylko raz w życiu, a całą reszta potem to jak
odpalania raz użytej zapałki.
Potem, jak
to w życiu bywa wszystko się skomplikowało, a raczej koncertowo spierdoliło.
Takie rzeczy
zazwyczaj zdarzały się komuś obok, ale nie nam.
Jest wieczór
16 września 2005 roku, w wielu polskich domach w telewizyjnej Jedynce trwają
"Wiadomości". Prowadzący serwis sportowy zawiesza drżący głos.
"Arkadiusz
Gołaś nie żyje. Reprezentant Polski zginął w wypadku samochodowym w Austrii.
Miał ogromny talent, a przed sobą całe życie. Niestety, zostało ono nagle
przerwane. Do tragedii doszło niedaleko miejscowości Griffen, koło Klagenfurtu.
Auto Gołasia uderzyło w betonową podstawę ściany dźwiękochłonnej. Siatkarz
zginął na miejscu, towarzysząca mu żona jest w szpitalu. Arkadiusz Gołaś miał
24 lata. Jechał do Włoch, do siedziby swojego nowego klubu - Lube Banca
Macerata. Jego śmierć poruszyła nas wszystkich."
Rozpoczynamy trochę powrót do przeszłości, bolesnej przeszłości, która będzie przeplatała się z teraźniejszością.